podróże, wyprawy, relacje
ARTYKUŁYKRAJEGALERIEAKTUALNOŚCIPATRONATYTAPETYPROGRAM TVFORUMKSIEGARNIABILETY LOTNICZE
Geozeta.pl » Spis artykułów » Ameryka Południowa » Aucanquilcha cz. II
reklama
Czarek Matulewicz
zmień font:
Aucanquilcha cz. II
artykuł czytany 17248 razy

Część II - Calama - San Pedro - Pustynia Atacama

Atacama. Pustynia pustyń. Najsuchsza pustynia na świecie. Aby się z nią zmierzyć przejechałem autobusem ponad 1000 kilometrów. Podróż ze względu na wypadek na Panamericanie wydłużyła się do 20 godzin. Przez kilka godzin obserwowaliśmy jak chilijskie służby radziły sobie z wywróconą cysterną i wyciekającą ropą. A było co podziwiać, przyleciał śmigłowiec z jakimś generalisimussem, kłębiły się tłumy policjantów, strażaków i robotników drogowych. Kłopot polegał na tym, że zajmowali się głównie tym, co my - przyglądali się. Początkowo puszczone samochody rozwiozły ropę po kilometrach drogi. Dopiero później zorientowano się, że to nienajlepszy sposób na zabezpieczenie wycieku. Po dwóch godzinach pojawiła się furgonetka z piachem. Nawet akcje naszych służb drogowych przy tym pokazie głupoty wydawały się superuporządkowanymi!
Przed południem dotarłem do Calamy. Miasteczko górnicze wywarło na mnie tak dobre wrażenie, że za punkt honoru postawiłem sobie jak najszybsze jego opuszczenie. Jedynym miejscem, jakie chciałem odwiedzić był sklep. Musiałem zaopatrzyć się w solidny zapas wody. Blisko 100 kilometrów pustyni dzielące mnie od San Pedro de Atacama chciałem pokonać jednego dnia, a zbliżało się południe. Zaaferowany szukałem wyjazdu z miasta. Nagle z przejeżdżającego samochodu słyszę: "Are you from Poland"?. Odpowiedziałem, że tak. Kolejne pytanie nieźle mnie zaskoczyło: "Do you speak Polish"??? Idiota? Polska tu słynie z milionów dialektów? Roześmiałem się i również potwierdziłem. W końcu przeszliśmy na polski i okazało się, że pytającym osobnikiem był Polak - inżynier z jednej z okolicznych kopalni. Byłem drugim rodakiem, jakiego spotkał w Chile przez kilka lat pracy w tym kraju, stąd dziwne zachowanie. Dostrzegł znaczek PL na sakwie i nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Chwilę porozmawialiśmy i ruszyłem dalej. Tuż za granicą miasta rozpoczęła się pustynia. Bezkresna, wyschnięta na pieprz, nieprzyjazna.
) Droga prowadziła pod górę, po kilkudziesięciu kilometrach dotarłem do przełęczy. Blisko 3500 metrów - w Europie byłby to wspaniały wynik. Tam było to jedynie przetarcie przed głównym pasmem Andów. Zmagając się z wiatrem, z trudem utrzymując równowagę w jego silnych podmuchach, starając się uciec doganiającej mnie burzy, dotarłem do San Pedro. Niewielkie miasteczko, w którym podczas sezonu częściej można było usłyszeć angielski i niemiecki niż hiszpański, stało się moją bazą wypadową na kilka najbliższych dni.
Na pierwszy ogień miał pójść Salar de Atacama - chciałem w dwa dni objechać go dookoła. Zakupiłem rzekomo dokładną mapę, zasięgnąłem trochę informacji o trasie i w drogę. Wiedziałem, że pustynia nie będzie gościnna. Na zdjęciach salary są pokazywane jako ogromne powierzchnie soli. Nie zawsze tak jest. Salar de Atacama był w większości szarobury, często porośnięty drobną roślinnością.
Atrakcją pierwszego dnia miał być rezerwat flamingów - Laguna Chaxa. W upale dochodzącym w słońcu do 40 stopni dojechałem do jego granic. Ze zdziwieniem graniczącym z gniewem zorientowałem się, że oprócz beznadziejnych pamiątek nie można tam niczego kupić. Przecież po co komu woda na pustyni? Nie nastawiło mnie to zbyt pozytywnie. Zacząłem rozglądać się za flamingami. Kilka znudzonych smętnie stało w oddali. To mam być rezerwat ptaków? No cóż... Ale może to moje negatywne nastawienie... Ruszyłem dalej. Do Peine, gdzie chciałem nocować, miałem jeszcze szmat drogi. Na szczęście szybko znalazłem dodatkową motywację. To tradycyjna popołudniowa burza zaczęła niebezpiecznie się do mnie zbliżać. Byłem jedynym punktem wystającym z płaszczyzny pustyni. Wolałem nie stać się ruchomym celem dla gęsto sypiących się piorunów! Na szczęście zaskakująco dobra droga sprzyjała szybkiej jeździe. Podejrzewam, że tworzono ją po prostu wylewając wodę - grunt był tak zasolony, że tworzyła się bardzo twarda skorupa, w najlepszych fragmentach nie ustępująca asfaltowi. Równo ze zmierzchem dotarłem do celu. Szybkie zakupy i spać. Następnego dnia czekał mnie znacznie trudniejszy odcinek. Według mapy około 150 kilometrów. Po drodze, co do której mapy podawały zadziwiająco sprzeczne informacje. Na jednych była, na drugich nie, na trzecich była tylko częściowo. Po drodze żadnych miejscowości, żadnej możliwości uzupełnienia wody. Zabrałem jej prawie 9 litrów, sądziłem, że to wystarczający zapas.
Zacząłem wcześnie, chłodek poranka był przyjemną odmianą po wczorajszym upale. Tooooootalna przestrzeń, salar w końcu zaczyna przypominać ten ze zdjęć. Po kilkudziesięciu kilometrach skręciłem na północ - droga znacznie się pogarszyła. Kamienie i piach. Prędkość gwałtownie spadła, wliczając odpoczynki efektywnie robiłem po 10 km w ciągu godziny. Mogło być gorzej. I było. Droga zakręciła na zachód i zaczął się stromy podjazd. W dodatku solidny wmordewind szarpał mną na wszystkie strony. Jednym słowem ćwiczyłem silną wolę. Uffff, w końcu skręciłem na wschód. Zaczął się zjazd. Z wiatrem w plecy. Musiałem tylko uważać, by nie przesadzić z prędkością. Wypadek na tym bezludziu miałby poważne skutki. Woda jakby parowała z worków. Dzięki wiatrowemu wspomaganiu bez problemów zdobywałem kolejne wzgórza. To już 140-sty kilometr, a końca nie widać. Kończy się dzień i kończy się woda. GPS wydaje wyrok - 25 km w linii prostej do San Pedro! O .....
W końcu ostatnie wzgórze - tu na jednej mapie droga zanika. Po chwili wiedziałem dlaczego. Teren pokryty był dziesiątkami koryt wyschłych strumieni - zwały piachu i kamieni praktycznie uniemożliwiały dalszą jazdę. Byłem już solidnie zmęczony, żeby nie powiedzieć wyczerpany. Powoli zapadał zmierzch. Póki mogłem - jechałem bez świateł. Przeklinałem sam siebie, że pożałowałem pieniędzy na porządną lampę. Ta, którą miałem dawała jedynie orientację gdzie jest droga, reszty trzeba było się domyślać.
W końcu dotarłem do głównej drogi - prawie ucałowałem asfalt. Jeszcze tylko kilkanaście kilometrów - ostry podjazd, ostatnie krople wody w bidonie. Kilkanaście minut przed północą dojechałem do miasteczka. Sprawdziłem licznik - 178 kilometrów! Wiecie, jakie to szczęście móc napić się wody??? Tour de Salar - dwa dni, bez dwóch 300 km, wspaniale widoki, niezapomniane przeżycia, mnóstwo adrenaliny, setki tysięcy przekleństw, wyzwiska pod adresem wiatru. Takie rzeczy zostają w głowie na zawsze, razem z piachem...:) Obiecałem sobie - nigdy więcej! A rano zabrałem się za obmyślanie nowego planu...
Strona:  [1]  2  następna »

górapowrót
kursy walutkursy walut
[Źródło: aktualny kurs NBP]
ZDJĘCIA